Wywiad z Wiktorem Świetlikiem

Na czym polega projekt „Stąd Jestem” i co jest jego celem?

Jestem zaszczycony mogąc być ambasadorem tego projektu. Szczerze mówiąc pomysł chodził za mną już w czasach kiedy redagowałem czasopismo akademickie „Koncept”. W moim domu, temat przodków, ich korzeni, genealogii, wyborów, często dramatycznych dylematów – przecież to Polska, był bardzo żywy. Zauważyłem, że w domach moich znajomych też. Równocześnie widziałem ludzi, którzy przyjeżdżają do Polski z USA, chcąc czegoś się o niej dowiedzieć, bo jakiś tam przodek z 19 wieku… Widziałem rozwój portali genealogicznych, literatury wspomnieniowej na Zachodzie i w USA. Zarazem u nas funkcjonowało to tylko w obszarze środowisk szlacheckich. Traktowane było to u nas jak jakieś specyficzne zainteresowanie, fanaberia, a nie powszechny element świadomości społecznej i indywidualnej.

Podzieliłem się tą obserwacją z przyjaciółmi – Piotrami: Gursztynem, Trąbińskim i Balcerowskim i Marcinem Rosołowskim. Okazało się, że mają tę samą refleksję. W ten sposób wymyśliliśmy konkurs, który ma być zresztą zaczątkiem tego rodzaju działalności Instytutu Staszica (w którego obecnych pracach nie jestem z reguły aktywny, ale jestem jego fundatorem). Doktor Piotr Balcerowski zdecydował się pociągnąć temat i zająć projektem, a mnie zaprosił jako konsultanta. Potem znaleźliśmy instytucję, która nas wsparła, czyli Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Jana Paderewskiego.

Konkurs jest prosty – trzeba napisać esej lub nakręcić film o przodkach. O tym co o nich wiemy, ich wpływie na nas. To mogą być różne postaci. Przeważnie najchętniej ludzie wyciągają bohaterów zmagań zbrojnych lub ofiary okupantów i słusznie, bo winna im jest nasza pamięć. Ale przecież inspirujący może być także dobry menadżer, rolnik, czy babka, która ciężką zapewniła awans społeczny całej swojej rodzinie. Przecież takich historii przed wojną nie brakowało. Mogą być historie dramatyczne i budujące. Mogą być trudne wybory, przykłady podniesienia się z upadku.

Kiedy byłem w Orawskim Parku Etnograficznym przypadkowo trafiłem na historię rodzinną Andrzeja Dziubka, założyciela „The Press”, jednego z moich ulubionych artystów. To byli tacy prawdziwi górale z Orawy, wszyscy ich znali, matka prowadziła sklep, ktoś tam aptekę. Nie pamiętam już szczegółów, ale dzięki temu można było zrozumieć, jak to jest, że nawet grając punka po szwedzku, po tym jak w wieku kilkunastu lat zwiał z domu, Dziubek dalej niósł tę rodzinę, miejsce, jeżyk, kulturę w sobie. Jego można wysłać na 50 lat na Marsa, a on pozostanie góralem z Orawy, synem tej znanej sklepikarki.

Czy problem wykorzenienia, szczególnie wśród najmłodszych pokoleń Polaków, jest dostrzegalny?

To problem dobrze znany, choć słabo opisany naukowo, raczej publicystycznie. Hekatomby ludności, przesiedlenia, przesunięcia granic spowodowały, że rzeczywiście duża część Polski zgubiła swoje korzenie. Na to nałożył się PRL ze swoją odwróconą moralnością. Bohaterów należało się wstydzić, a premiowano rozmaitych łotrów i zdrajców. Wszystko mieszano do tego. Z Kościuszki robiono jakiegoś chłopskiego watażkę, chwalono przez pewien czas okropną postać jaką był Jakub Szela. Kompletnie rugowano z pamięci liderów biznesu, polskich przemysłowców. Weźmy łódzkich fabrykantów, wśród nich było wielu patriotów polskich z wyboru i utalentowanych społeczników, a sprowadzono ich do karykatury z filmu Wajdy.

Po 1989 roku też były kłopoty. Mam wrażenie, że duża część elit i to tych akurat, które opanowały kulturę i środki przekazu, wstydziła się swojego postkomunistycznego pochodzenia i chciała tym wstydem obdzielić całą Polskę. Brutalnie rozgrywano relacje polsko-żydowskie ustawiając je w konstrukcji oprawca – ofiara. W większości przypadków fałszywej, o czym świadczą rozmiary mniejszości żydowskiej w dawnej Polsce. W sumie zaczęto kreować taki obraz, że przeszłość to obciach, nie ma co się nią zajmować, a wszyscy są jacyś częściowo zbrukani.

To wykorzenianie rodziło takie społeczne upośledzenie. Ludzie wykorzenieni są mniej szczęśliwi, zagubieni, podatni na manipulację.

W Stanach Zjednoczonych poszukiwanie korzeni – niezależnie od etnicznego pochodzenia rodziny – jest bardzo rozpowszechnione. W Polsce panuje przekonanie, że genealogia to zabawa dla ziemiaństwa i arystokracji. Czy można to zmienić?

Tak. Jestem przekonany. Ludzie naturalnie się tym interesują i zawsze interesowali. To kim byli twój ojciec i matka było istotne bez względu na kulturę. To nie chodzi o to, by kogoś stygmatyzować, by dzielić na lepszych i gorszych, a by każdy wyciągnął z tej przeszłości rodzinnej to co dobre, zaczerpnął mocy, którą ona daje. Poznałem jakiś czas temu wnuczkę jednego z największych polskich bohaterów wojennych. Bardzo inteligentną, ale podkreślającą, że ona pisze swoją własną historię, że nie chce być przypisem do dziadka. A z drugiej strony w czasie godzinnej rozmowy ze dwa razy się do niego odwołała. Widać było, że prędzej czy później nie wytrzyma i skorzysta z potencjału, który dostała, ba, chcąc nie chcąc, już teraz daje jej on moc.

Przypomina mi się też inna historia. Poprzez moich krewnych poznałem kiedyś w Azji Południowej młodego jeszcze wówczas prawnika, adwokata. Z uśmiechem na twarzy opowiedział mi, że był wnukiem jednego z największych azjatyckich gangsterów, mafiozy, króla hazardu i innych złych rzeczy. Opowiadał o tym spokojnie i z sentymentem do dziadka, ale też mówił o tym, że zawdzięcza mu świetną edukację. Sam starał się żyć skromnie, zgodnie z zasadami religijnymi (był muzułmaninem) i pracować społecznie na rzecz innych. Dostał bonus na wstępie, ale miał świadomość, że trzeba go oddać. Był bardzo szczęśliwym i pewnym siebie człowiekiem. Mógł bawić się życiem udając genialnego self made-mana, a historii dziadka wcale nie wspominać. Wybrał nie tylko dobrze, ale tak by być szczęśliwym.

Jakie znaczenie ma kultywowanie pamięci o własnych korzeniach w niezwykle mobilnym społeczeństwie, zmieniającym swoją strukturę?

No właśnie ono osadza, daje grunt, stabilny pokład bez względu na morze, po którym statek płynie i stopień wzburzenia fal. To się chyba udaje wielu Amerykanom. Na zasadzie: „mogę zmieniać miasta i profesję, mogę nawet się rozwieść, ale zawsze będę cholernym, upartym Irlandczykiem, wnukiem twardych emigrantów, którzy ciężką pracą wszystko osiągnęli i będę z tego dumny”. Pochodzenie w dużym stopniu konstytuuje nasze wartości, sposób patrzenia, działania. Adoptujemy się do różnych warunków, ale mamy bazę, która sprawia, że trudno nas wytrącić z równowagi. Dlatego wszelkiej maści ideolodzy, także ci współcześni, chcą wykorzeniać ludzi. Bo człowieka wykorzenionego można lepić jak glinę. Jak ktoś wie skąd przyszedł to trudniej zmienić jego trasę. Trudniej wcisnąć mu życiowy kit i uczynić marionetką.

Udostępnij